r e k l a m a
StartRecenzjeFilmyRecenzja filmu: Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia

Recenzja filmu: Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia

Heinz Ritter, jeden z bohaterów Cyklu Inkwizytorskiego Jacka Piekary, napisał niegdyś „Biada nędznym istotom, gdy wchodzą pomiędzy ostrza potężnych szermierzy”. Tak więc – biada mi, ponieważ to ja jestem ową nędzną istotą, a szermierze to rzeczywiście mocarni, legendarni, chyba już nieśmiertelni – bowiem któż nie słyszał o J.R.R. Tolkienie i Peterze Jacksonie? Ten pierwszy stworzył dzieła, nie bez powodu nazywane podwalinami fantastyki jako gatunku literackiego, które na zawsze zmieniły światopogląd wielu ludzi – w tym także i mój. Drugi zaś skorzystał ze spuścizny wielkiego autora, wyrażając sztukę przy pomocy dziesiątej muzy, bardziej przemawiając do naszych oczu, niźli wyobraźni. Nie ma w tym nic złego; chociaż osobiście wolę czytać i odbierać produkt na swój sposób, nie potępiam tych preferujących sztukę filmową (pod warunkiem, że nie ograniczają się jedynie do niej). Najważniejsza jest przecież miłość do Śródziemia – mniej istotne, w jaki sposób wyrażana.

Pierwsza część trylogii Petera Jacksona to odzwierciedlenie dwóch początkowych ksiąg „Władcy Pierścieni”. Mamy więc z dawna wyczekiwane przyjęcie i słynnego solenizanta, Bilbo Bagginsa (w tej roli Ian Holm). Po pamiętnym, niespecjalnie kulturalnym przemówieniu, Jedyny Pierścień trafia w ręce jego krewniaka, Froda (Eljah Wood; odgrywanie postaci w „Władcy Pierścieni” i „Hooligans” uczyniła go bardzo rozpoznawalną osobistością). Przygoda rozpoczyna się na dobre, kiedy Gandalf (genialny, niestarzejący się Ian McKellen) odkrywa, do kogo tak naprawdę należy piękny element biżuterii. Wędrówkę czas zacząć!

Podarowałem sobie nazbyt szczegółowy opis fabuły, gdyż zdecydowana większość z nas wie lub przynajmniej słyszała, o co chodzi w „Władcy Pierścieni”. Ci zaś, którzy nie zaliczają się do żadnej z powyższych grup, niech lepiej w ogóle nie przyznają się głośno i popędzą przed telewizory i do bibliotek, aby nadrobić zaległości. Zamiast niepotrzebnej obszerności, wolałbym skupić się na zaletach i wadach filmowej produkcji – książkowa bowiem wad właściwie nie posiada.

Przede wszystkim, Jacksonowi udało się oddać niesamowity klimat i urok krainy Śródziemia – to świat naszych niewypowiedzianych marzeń, mistyczny, zapierający dech w piersiach, niepodrabialny i niepowtarzalny. Pełen różnorodnych sworzeń, zarówno tych przyjaznych człowiekowi, jak i zrodzonych z najmroczniejszych ciemności, będących wcieleniem czystego, pierwotnego zła. To dom kilkunastu ras, targanych konfliktami i animozjami, pochodzącymi jeszcze z zamierzchłych czasów, jednakże potrafiących zjednoczyć się w obliczu wielkiego niebezpieczeństwa… Można wymieniać i opisywać jeszcze bardzo długo, ale jeden fakt nie podlega dyskusjom i wątpliwościom; reżyser wzniósł umiejętność odtwórstwa na zupełnie nowy, niebotycznie wygórowany poziom. Niektórym może wydawać się to nieco trywialne, niemniej to ogromna sztuka – wystarczy przypomnieć sobie wszystkie gnioty, powstałe jako adaptacje znakomitych powieści, z katastrofalnym Harrym Potterem na czele.

Umiejętnością, jakiej na pewno zazdroszczą Jacksonowi koledzy po fachu, jest niesamowite wyczucie. Osobiście nie słyszałem nigdy, aby ktokolwiek zgłaszał jakiekolwiek obiekcje do filmowego wyobrażenia Shire, doliny Rivendell czy Kolumn Królów, obok których przepływa drużyna Pierścienia. To samo można rzec o innych wydarzeniach, np. potyczce z Barlogiem (umorusany, zmęczony Gandalf naprzeciwko milczącej, tchnącej grozą emanacji zła) czy o większości postaci – korpulentnym Barlimanie Butterburze (David Weatherley) lub Aragornie. W przypadku Króla na Wygnaniu, sposób interpretacji bohatera przez Viggo Mortensena należy określić jednym, adekwatnym słowem – maestria. Nierzadko oglądając film, pomyślałem sobie „Kurczę! Dokładnie tak to sobie wyobrażałem!”. I z tego co mi wiadomo, nie jestem w podobnych odczuciach odosobniony. Jackson wykreował również kilka scen, które na stałe weszły do kultury masowej, są rozpoznawane i wykorzystywane w rozlicznych internetowych gifach, memach i obrazkach – na czele z najpopularniejszym momentem Rady u Elronda – „You have my sword”.

Tak jak chwalę za kapitalne zdolności odtwórcze, tak zganić muszę za próby zmieniania oryginalnych zamysłów Tolkiena. Nie myślę tutaj o sytuacjach, modyfikowanych na potrzeby produkcji filmowej lecz o nieuzasadnionych ingerencjach w fabułę książki. Chociażby Arwena na koniu Glorfindela, Asfalothcie – czy naprawdę wprowadzenie epizodycznej postaci było tak trudne, iż trzeba było zrzucić ciężar pracy na barki Liv Tyler? Ten sam zarzut przedstawiam przy okazji potyczki na Wichrowym Czubie; zmienienie jej przebiegu zupełnie odzierało Dziewięciu z atmosfery grozy, jaką budzi w książce. Okazywało się, że wcale nie prezentują się tak przerażająco, jak powinni, czyli jak ukazano w powieści.

Prawdziwy kunszt reżysera można dostrzec przede wszystkim po tym, jak z mniej znanych aktorów potrafi wycisnąć najlepsze cechy, wynieść ich na piedestał i na zawsze wprowadzić do masowej wyobraźni odbiorców. Bynajmniej nie chcę nic ujmować odtwórcom poszczególnych postaci, niemniej umówmy się; z wyjątkiem Liv Tyler, Christophera Lee oraz Orlando Blooma, nie są to powszechnie rozpoznawane nazwiska. Co ciekawe, z całej obsady, najsłabiej wypadł chyba najpopularniejszy Bloom. Jego interpretacja Legolasa niezbyt przypadła mi do gustu; zdecydowanie brakowało mu lekkości i zwiewności, cechującej książkowy pierwowzór oraz właściwego elfom oderwania od rzeczywistości, nie przejmowania się sprawami śmiertelników. O wiele prościej mżna było ukazać to w powieści, niż w filmie – aczkolwiek jeżeli ktoś porywa się na arcydzieła, musi liczyć się z wielkimi wymaganiami.

„Drużynę Pierścienia” należy oglądać tylko i wyłącznie w wersji reżyserskiej – w innym wypadku film jest po prostu wybrakowany. Zupełnie nie rozumiem motywów, jakimi kierowali się ludzie, odpowiedzialni za wycinanie wybranych momentów z produkcji; wszak oryginalnie nie jest on jakimś niesamowitym tasiemcem, zdolnym wymęczyć widza, a zawiera naprawdę pokaźną ilość wydarzeń, bez których historia zdaje się niepełna, niedopowiedziana i wybrakowana.

Na osobny akapit zasługuje postać Boromira – w tej roli ujrzymy kapitalnego Seana Beana. Fenomenalnie oddał on charakter bohatera – wyśmienitego, doświadczonego wojownika, nieco krnąbrnego, ale zdolnego do wielkich czynów i zawsze gotowego nieść pomoc współtowarzyszom, nie zważając na wzajemne niesnaski. Niestety, aktor ten ma tzw. „krzywe szczęście”: wystarczy wspomnieć „Grę o Tron”. Z obowiązków wywiązuje się perfekcyjnie, niemniej na angaż w kolejnych częściach i sezonach liczyć nie może. No, ewentualnie w formie retrospekcji…

Troszkę rozczarował mnie pojedynek Gandalfa z Sarumanem, będący całkowitym wymysłem Jacksona. Ja rozumiem, że dziesięć lat to dla technologii filmowej szmat czasu, ale naprawdę można było pokusić się o coś więcej, niźli latających po podłodze staruszków. Zabrakło przede wszystkim kreatywności, bo w pozostałych momentach efekty specjalne prezentują się bardzo przyzwoicie, tutaj natomiast słowo „specjalne” nabiera nowego, pejoratywnego znaczenia. A wizualna wersja potyczki między jednymi z najpotężniejszych istot w Śródziemiu, sprawia, iż do głowy przychodzi mi mnóstwo określeń i przymiotników – „niepoważny” to zdecydowanie najłagodniejszy z nich.

Nie uświadczymy tutaj zbyt wielu scen batalistycznych, bo i Tolkien nie rozpieszczał nas w tym aspekcie. Jednakże te, które już się pojawiają, są zazwyczaj realizowane bardzo poprawnie – o niechlubnym wyjątku wspominam akapit wyżej. Szczególnie dobrze pod tym względem wypadają fragmenty w kopalni Morii, gdzie właściwie każdy bohater ma okazje powywijać mieczykiem, toporem lub ponapinać cięciwę. Momentami wkrada się nieco przesady, jednakże nie przeszkadza ona zbytnio w podziwianiu efektów fantastycznej współpracy aktorów i techników.

Zapraszamy na poniższe podsumowanie.

Podsumowanie

Zapytacie zapewne, jak czuję się pomiędzy dwoma szermierzami, których istnienie zakomunikowałem już na samym początku? Odpowiem – całkiem dobrze, dopiero się oswajam i rozpoczynam taniec na ostrzach, wzajemnie ze sobą splątanych. Jak podsumowałabym pierwszy z filmów, „Drużynę Pierścienia”? Powiem krótko – Tolkien sprawił, iż od zawsze pragnąłem zostać wielkim literatem, poruszającym granice ludzkiej wyobraźni. Natomiast Jackson spowodował, że pragnąłbym czynić to, mieszkając w Nowej Zelandii.

okładka

„Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia”

Studio:
The Saul Zaentz Company
New Line Cinema
WingNut Films
Strona www:
brak danych
reżyseria
Peter Jackson
produkcja
USA, Nowa Zelandia
czas
2h 58 min.

scenariusz
Peter Jackson
Fran Walsh
Philippa Boyens
muzyka
Howard Shore
zdjęcia
Andrew Lesnie
Data premiery:15 luty 2002 (Polska)
10 grudzień 2001 (Świat)
Ocena: 9+/10
Data i wydanie DVD / Bluray: Tak / Tak
Recenzja filmu: Władca Pierścieni: Drużyna PierścieniaZAJAWKARZ HOME SITE POLECARecenzja filmu: Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia

Podsumowanie i ocena końcowa

Autor publikacji

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments

Autor publikacji

Reklama