r e k l a m a
StartRecenzjeFilmyRecenzja filmu: Hobbit: Pustkowie Smauga

Recenzja filmu: Hobbit: Pustkowie Smauga

Ktoś bardzo wyrachowany i doskonale radzący sobie w wymagającym marketingowym półświatku musiał dostać się do filmowej obsady „Hobbita”. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że pierwsza część kończy się w momencie, kiedy przygody tak naprawdę nie zdążyły jeszcze porządnie rozkwitnąć, kiedy widzowie wygodniej sadowią się w fotelach w oczekiwaniu na ciąg dalszy, a tutaj… Końcowe napisy, zapraszamy Państwa za rok. Któż z nas, nawet nie do końca przekonany do formuły filmowej „Hobbita”, nie poświęci kilkunastu złotych, aby zamiast na pasterkę, pognać do kina i zobaczyć, jak potoczyły się dalsze losy wesołej kompanii? Zabieg z jednej strony mocno nieetyczny, zaś z drugiej równie mocno zyskowny – a wiadomo, co w naszych czasach zawsze bierze górę.

„Hobbit: Pustkowie Smauga” rozpoczyna się dokładnie w tym momencie, w którym zakończyła się „Niezwykła Podróż” – po wyrwaniu się ze szponów plugawych orków, zabiciu Króla Goblinów oraz skorzystaniu z pomocy wszechpotężnych orłów, drużyna wciąż zmierza pewnym krokiem do celu podróży – starożytnej spuścizny krasnoludów, Ereboru. Niestety, na drodze wyrasta im pierwsza poważna przeszkoda; niezmierzone, dzikie ostępy Mrocznej Puszczy, gdzie niepodzielnie panują nieprzychylne krasnoludom elfy. Co więcej, gromadę opuszcza dotychczasowy przewodnik… Bo choć cel wyprawy jest ważki i szczytny, nad Śródziemiem majaczy widmo Nieprzyjaciela. A któż lepiej mógłby zapobiec odrodzeniu Zła, niźli Gandalf Szary?

Druga część „Hobbita” to już właściwie kino przygodowo-familijne pełną gębą. Akcja pędzi do przodu w zawrotnym tempie, połowa z występujących bohaterów notorycznie łamie wszelkie prawa fizyki i zdrowego rozsądku, mnóstwo wątków pobocznych rozdmuchano do niesamowitej wielkości… Cóż, fani Tolkiena zadowoleni nie będą na pewno, gdyż w drugiej części reżyser właściwie przestał zachowywać już jakiekolwiek pozory; tutaj dorzucimy Legolasa (którego oczywiście nie ma w książce), tutaj kolejną imienną Elfkę, tę scenę rozbudujemy, tę spłycimy, tę usuniemy… Nie zawsze wychodziło to produkcji na złe – na przykład fragment ucieczki na beczkach; mocno rozbudowany w porównaniu z prozą, niemniej zrealizowany w iście mistrzowski, hollywoodzki sposób – niemniej w większości przypadków nowe pomysły były, używając eufemizmu, mocno nietrafione.

Zacznijmy od czegoś, czym zupełnie mnie reżyser zaskoczył – czyli od dodania wątku miłosnego. Pewno zastanawiacie się, kogo połączyć mogły więzły uczuciowe w „Hobbicie”? Może Bilbo wzdychał do jakiejś miłej, pozostawionej w Shire krajanki? Albo Thorin spotkał powabną krasnoludzką pannę? Nic z tego. Otóż Jackson wymyślił… miłość krasnoluda do elfki. Pomijając już, że tak się wyrażę, techniczne problemy, wynikające z tej konfiguracji, czy ktokolwiek słyszał o podobnym idiotyzmie? Ten aspekt uświadomił mi, że ekranizacja Tolkiena zmierza w bardzo niedobrym kierunku; zmierza ku schematom. Jest wojna? Jest przyjaźń? Jest wyprawa? To dorzucimy jeszcze miłość, tak jak w setkach innych filmów. Tragiczną, oczywiście. Pod każdym względem – także prezentowania jej przez aktorów.

No właśnie, aktorzy. Nie mamy tutaj niczego nowego; Ian MacKellen jest świetny, Freeman jest świetny, Evans jest świetny, Armitage jest świetny… Cóż, jakoś wolę nie być zaskakiwanym przez Jacksona; jak widać, w kwestii odtwórców ról nie zmienił niczego od czasów „Władcy Pierścieni”. Znaczy się, ponownie dobrał znakomitych ludzi, odpowiednich do kreacji, jakie mają pokazać na ekranach. Trudno znaleźć kogoś, kto nie wywiązał się ze swoich zadań; nawet Orlando Bloom, czyli filmowy Legolas, nie wypada źle.

Osobne wyróżnienie z pewnością należy się Benedictowi Cumbertachowi, niemniej on nie ukazuje nam się w całości na ekranie, jedynie użyczając swego głosu Smaugowi. Jednakże to, w jaki sposób wykonuje obowiązki, wnosi sztukę dubbingowania na zupełnie inny poziom. Powolna, charakterystyczna metoda artykułowania, majestatyczna groza, bijąca od smoka, jego niezachwiana pewność siebie, spokój… Niesamowite, ile można przekazać jedynie metodą wypowiadania słów.

Można przy okazji wspomnieć o polskim dubbingu. Popełniono te same błędy – Jacek Mikołajczak (wielu może kojarzyć go z innych ról, np. głównego bohatera w Gothicu) całkiem sprawnie radzi sobie z podkładaniem głosu pod Smauga, ale… To znowu nie jest poziom Cumbertacha, bo on uczynił swoją rolę zupełnie niedoścignioną dla innych; tak jak można podziwiać wszystkich sprinterów, ale kłócenie się, że Ussain Bolt nie jest najszybszy, będzie zakrawało na próby niesmacznych żartów. Raz jeszcze apelujemy; oglądajmy „Hobbita” w oryginale, z napisami.

Cały pojedynek Smauga z krasnoludami w Ereborze można określić jednym słowem – fenomenalny. Rzecz jasna, żadna z pokazanych scen nie miała miejsca w książce, niemniej to właśnie ten fragment, kiedy kreatywność reżysera idzie w dobrym kierunku. Klimat i atmosfera opuszczonego, sterroryzowanego Ereboru, z trupami walającymi się po kątach i skarbami, porozrzucanymi po podłodze, robi piorunujące wrażenie. Wprost czuje się, iż krasnoludy w końcu powróciły do domu, a w ich postępowaniu można dostrzec nową motywację i determinację; szczególnie podczas starcia z bestią, kiedy korzystają z wszelkich dostępnych fortelów i antycznych machin, aby tylko „wygnać” smoka ze swej ojczyzny.

O ile Howard Shore, odpowiadający za muzykę do wszystkich części „Hobbita”, po prostu utrzymuje stały, wysoki poziom, o tyle szczególne pochwały należą się ludziom, odpowiedzialnym za zatrudnienie Eda Sheraana przy produkcji piosenki „I see fire”, umilającej nam czas czytania napisów końcowych. W ogóle, pieśni z „Hobbita” prezentują poziom wybitny; nawet teraz, już spory czas po premierze, lubię je sobie włączyć i posłuchać. Udało się w nich przemycić niesamowity klimat i atmosferę krainy Śródziemia.

Wielu widzów narzeka na generowanych komputerowo orków i jako przykład wskazuje poprzednią trylogię, gdzie orkowie byli grani przez aktorów, co nadawało im swoistej „obślizgłości” i realistyczności. Jednakże Jackson od początku wsadza „Hobbita” w raczej dziecięcą konwencję, wciska go w ramy opowieści o dawnych herosach, plujących w twarz Złu i rozgramiających je kilkoma pociągnięciami miecza. Doskonale wpisują się w to właśnie tacy przeciwnicy; niezbyt prawdziwi, ładni, umierający hurtowo, szybko i bez zbędnego krwawienia.

Zapraszamy na poniższe podsumowanie.

Podsumowanie

Film kończy się w kulminacyjnym momencie – czyli zastosowano ten sam zabieg, jak przy „Niezwykłej Podróży”. Kto oglądał tę część, z pewnością zasiądzie przed następną, aby ponownie oglądać aktorskie wygibasy i niesamowite efekty specjalne. „Hobbit: Pustkowie Smauga” to ekranizacja naładowana akcją i humorystycznymi scenkami, jednakże – co stwierdzam z ogromną przykrością – odarto ją z klimatu pierwotnego „Hobbita”, który przynajmniej w niewielkim stopniu posiadała poprzedniczka. Jeżeli nie spodziewacie się ambitnego kina, z pewnością nie pożałujecie wydania kilkunastu złotych na parogodzinny seans skakania po głowach, latających strzał, szczękania stalą, wycia pokonanych i tym podobnych atrakcji. W innym zaś wypadku…, no cóż? Może trzeba będzie przymknąć na to wszystko oko?

Zwiastun

materiał filmowy w rozdzielczości Full HD

okładka

„Hobbit: Pustkowie Smauga”

Studio:
Metro-Goldwyn-Mayer (MGM)
New Line Cinema
WingNut Films
Strona www:
brak danych
reżyseria
Peter Jackson
produkcja
USA, Nowa Zelandia
czas
2h 41 min.

scenariusz
Guillermo del Toro
Peter Jackson
Fran Walsh
Philippa Boyens
muzyka
Howard Shore
zdjęcia
Andrew Lesnie
Data premiery: 25 grudzień 2013 (Polska)
2 grudzień 2013(Świat)
Ocena: 7+/10
Data i wydanie DVD / Bluray: Tak / Tak
Recenzja filmu: Hobbit: Pustkowie Smauga ZAJAWKARZ HOME SITE POLECA Recenzja filmu: Hobbit: Pustkowie Smauga

Podsumowanie i ocena końcowa

Autor publikacji

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Autor publikacji

Reklama