r e k l a m a
StartRecenzjeFilmyRecenzja filmu: Hobbit: Bitwa Pięciu Armii

Recenzja filmu: Hobbit: Bitwa Pięciu Armii

Zasiadając w miękkich fotelach przed seansem „Bitwy Pięciu Armii”, należy mieć świadomość, że to już prawdopodobnie ostatni z filmów, którego historia osadzona jest w Śródziemiu. Nie jest to bynajmniej wina świata kinematografii; po prostu zaczyna już powoli brakować zasobów literackich. Jasne, ostało się jeszcze najwspanialsze dzieło Tolkiena, ale powiedzmy sobie szczerze – poziom jego skomplikowania raczej wyklucza udaną ekranizację w formie filmowej. Chyba, że ktoś pokusiłby się o nakręcenie konkretnych, wybranych momentów z obfitej historii krainy… Ale pozostawmy to na razie w sferze domysłów i niespełnionych marzeń.

Trzecia część rozpoczyna się w miejscu, w którym zakończyło się „Pustkowie Smauga”. Pozbawieni domów mieszkańcy Miasta nad Jeziorem wyruszają w stronę Ereboru, pragnąc poprosić Thorina o wywiązanie się z obietnicy i podzielenie się nieprzebranymi bogactwami, które odnalazł w wydrążonych głęboko pieczarach. Do wszystkiego wtrąca się Król Elfów Leśnych z Mrocznej Puszczy, Thranduil, również pożądający klejnotów ze skarbca Ereboru. Krasnoludy jednak nie zamierzają realizować swoich wcześniejszych przyrzeczeń; posyłają po posiłki i okopują się w swym odzyskanym domu. Zwaśnione strony nie dostrzegają innej armii, zmierzającej w ich stronę, pragnącej zgładzić wszystko na swej drodze…

Oczekiwania wobec „Bitwy Pięciu Armii” były naprawdę ogromne. Zarówno jako wobec zwieńczenia całej trylogii („Pustkowie Smauga” kończyło się niczym typowy cliffhanger, tylko wzbudzając apetyty na kontynuację), jak i wobec tytułowego wydarzenia. Bo skoro już dekadę temu twórcy zaserwowali nam prawdziwą ucztę dla oczu podczas wydarzeń na polach Pelennoru i walk o Helmowy Jar, to co zaproponują nam teraz, wzbogaceni o nowe doświadczenia i zdobycze technologiczne? Czy reżyser, aktorzy, specjaliści od efektów specjalnych i cała masa bezimiennych pomagierów stanęli na wysokości zadania?

Rozwieję wasze wątpliwości już na samym wstępie – nie stanęli. Tak jest, najwięksi z weteranów filmowego świata Śródziemia nie podołali tak, wydaje się, prostemu zadaniu, jak nakręcenie atrakcyjnej sceny finałowej, podsumowującej wędrówkę Bilba i krasnoludów. Jaka produkcja byłaby w stanie wytrzymać godzinną sekwencję batalistyczną? Niestety, twórcy wyraźnie postawili na ilość, a nie jakość; większość z tego filmu zajmuje po prostu walka, oczywiście przedstawiona w możliwie nierealistyczny sposób – elfy skaczące po głowach krasnoludom czy Thorin i krasnoludy wcinające się we czwórkę w szeregi wroga to właściwie normalka, nic nadzwyczajnego w porównaniu z innymi wymysłami.

O ile już wcześniej można było dostrzec spore przejawy niedorzeczności, o tyle w trzeciej części przekracza ona wszystkie dopuszczalne normy. Legolas (Orlando Bloom) powinien stać się symbolem wszelkiej bezsensowności, jakiej dopuścił się reżyser przy „Hobbicie”; to właściwie blondwłosa kukiełka, miotająca się po ekranie i eksterminująca przeciwników w efekciarski sposób. Poziom aktorski znajduje się gdzieś w okolicach zera bezwzględnego. Szczególnie w pamięć zapadła mi scena, w której elf wbiega po zapadającym się moście… Ja rozumiem, że film ma przyciągać także młodszego widza, ale chyba nawet siedmiolatek zorientowałby się, iż coś tutaj nie gra. Zresztą kretyńskie sceny nie są udziałem jedynie dzielnego księcia Mrocznej Puszczy; wystarczy obejrzeć sobie, w jaki sposób Bard walczy ze Smaugiem lub jak ratuje swoje dzieci podczas starć w ruinach miasta. Podobieństwo między tymi panami nie ogranicza się tylko do wyglądu…

Po wspaniałym „I see fire” nadszedł czas na Billy`ego Boyda i fantastyczne „The Last Goodbye”. Wykonawca znakomicie utrafił w moje gusta; bowiem w filmach o Śródziemiu najbardziej cenię sobie oddanie tego niesamowitego, patetyczno-bajkowego klimatu, jaki zawarł w swej twórczości Tolkien. Delikatny głos, tekst przypominający, że chociaż szczęśliwy, to jednak już niestety koniec przygody, krótkie streszczenie dokonań – to wszystko przywodzi mi na myśl Bilba, wiele lat później siedzącego na ławeczce przed domem, palącego fajkę i opowiadającego młodym hobbitom o dawnych dniach chwały. W ogóle wszystkie piosenki z „Hobbita” zasługują na wielkie oklaski; nawet teraz, po tak długim okresie od premiery, wciąż słucham ich z niekłamaną przyjemnością.

Wątek miłosny – między elfką Tauriel a krasnoludem Filim – z całą pewnością mógłby aspirować do najbardziej żenującego przedstawienia uczuć na ekranie w historii XXI wieku. Ten „związek” jest tak absurdalny, głupi i nieciekawy, że nawet ciężko coś o nim napisać – poza tym, iż z całą pewnością swoim poziomem stoi w jednym szeregu z przeżyciami Belli i Edwarda z kultowego „Zmierzchu”. Znaczy się, mało kto wie, o co dokładnie chodzi, ale ten strzęp informacji już wystarcza, aby wyrobić sobie opinię.

„Bitwa Pięciu Armii” nie utraciła swojego atutu, atutu który pozwala oceniać wszystkie odsłony „Hobbita” przynajmniej po części pozytywnie; chodzi o znakomite aktorstwo. Nie rozumiem zarzutów pod adresem Armitage`a – w mojej opinii, kapitalnie odgrywa rolę władcę, dobrego w głębi duszy, jednak na zewnątrz owładniętego żądzą posiadania Arcyklejnotu. Jak wiemy z kart powieści, mroczny pociąg do złota jest udziałem każdego z krasnoludów, więc nic dziwnego, że w przypadku tak cennego artefaktu, działa on podwójnie mocno. Jackson zachował też ogólnie pozytywny wydźwięk literackiego Hobbita, co widać w finałowej, bardzo ładnie zrealizowanej scenie, kiedy to Thorin wygłasza słynną sentencję do Bilba – „Świat byłby weselszy, gdyby więcej jego mieszkańców tak jak ty ceniło dobre jadło, zabawę i śpiew wyżej niż górę złota.”

Pozostali – Ian Mckellen, Christopher Lee, Martin Freeman – zachowali status quo, znane z poprzednich części – czyli radzą sobie wyśmienicie, a ich sposób odtwarzania postaci cieszy oko. Na specjalną pochwałę zasługuje z pewnością Freeman; komplementowałem go już jednak w wcześniejszych recenzjach, tak więc tutaj napiszę jedynie, iż prezentuje się tak samo dobrze.

Zapraszamy na poniższe podsumowanie.

Podsumowanie

Podsumowań nadszedł czas – a jest to czas trudny i gorzki, bowiem zmuszony jestem oznajmić, że „Bitwa Pięciu Armii” to pierwszy, naprawdę pod wieloma względami, słaby film Petera Jacksona na podstawie prozy J.R.R Tolkiena. Pierwsza trylogia prezentowała się wspaniale i znakomicie, dlatego wiernym fanom pozostaje jedynie żałować, iż reżyser nie zdecydował się podążać wcześniej obraną ścieżką. Zamiast epickiej opowieści, będącej zwieńczeniem dokonań Jacksona, otrzymujemy średniawe filmidło, pozbawione jakichkolwiek zasad logiki i realistyczności. Osobiście skwituję to w dwóch słowach – jestem zawiedziony…

Mimo to, część osób z naszej redakcji obejrzała ten film z wypiekami na twarzy…, kolejny raz przymykając czasem oko… na „niedorzeczności”.

Zwiastun

materiał filmowy w rozdzielczości Full HD

okładka

„Hobbit: Bitwa Pięciu Armii”

Podsumowanie i ocena końcowa

Zamiast epickiej opowieści, będącej zwieńczeniem dokonań Jacksona, otrzymujemy średniawe filmidło, pozbawione jakichkolwiek zasad logiki i realistyczności. Osobiście skwituję to w dwóch słowach - jestem zawiedziony...

Autor publikacji

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments

Autor publikacji

Reklama

Zamiast epickiej opowieści, będącej zwieńczeniem dokonań Jacksona, otrzymujemy średniawe filmidło, pozbawione jakichkolwiek zasad logiki i realistyczności. Osobiście skwituję to w dwóch słowach - jestem zawiedziony...Recenzja filmu: Hobbit: Bitwa Pięciu Armii